Marzenia i Plany

małżeństwo, dzieci, kariera, hobby - czyli świat kobiety

Forum Marzenia i Plany Strona Główna -> gggg -> Poradnik pisarzy? Feliks W. Kres "Galeria złamanych pió
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
Poradnik pisarzy? Feliks W. Kres "Galeria złamanych pió
PostWysłany: Pon 21:11, 24 Paź 2005
Liw
Administrator

 
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 746
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3





Galeria złamanych piór to świetna pozycja dla wszystkich, którym chodzi po głowie pomysł na książkę.

Pod tym metafory­cznym tytułem (metafory są niebezpieczne!) kryje się bardzo oryginalny poradnik na temat „Jak już musisz – to pisz”. Autor – uznany i publikujący od dwudziestu lat pisarz – w krótkich felietonach stara się przybliżyć ewentualnym kolegom po piórze pułapki tego zawodu i tej – dla idealistów – drogi zarobkowania. Kochani! – mówi. – Nie ma lekko! Albo ciężko pracujecie przez kilkanaście lat, albo... kupicie moją książkę i może zostaniecie stolarzem?

Czy jesteś dobrym materiałem na pisarza? Sprawdź!

Zbiór felietonów, publikowanych w „Fenik­sie” i „Science Fiction” oraz trzy niepublikowane krótkie opowiadania.


a oto fragment książki
ale zanim pare moich słów:
mogę uznać po nim że książka może coś nie coś pomóc, naswietlić, ale co do stylu... no cóż powiedzmy sobie - pisał to męzczyzna Laughing (nie estem bynajmniej feministką - ale wzmianki o "cyckach" i pisanie do czytelnika z założeniem że będzie nim męzczyzna (karygodne! to w średniowieczu kobiety nie mogły malować, pisać i etc - a teraz już ten czas chyba minął Rolling Eyes ) Przemilczając te fragmenty - sięgnełabym z ciekawiści do tej książki - jak ja znajdę gdzieś Wink

no i obiecany fragment:


Zanim zaczniesz


Różne a przeróżne motywy kierują ludźmi siadającymi do pisania. U jednych jest to głęboka, płynąca prosto z duszy i serca potrzeba tworzenia albo zauroczenie literaturą jakiegoś gatunku, czasem dziełami konkretnego autora; inni pragną błyszczeć pośród wielkich sław pióra, udzielać wywiadów i przebierać w tłumach seksownych wielbicielek; są na koniec i tacy desperaci, co pisaniem umyślili sobie zarabiać na życie (podobno za siedmioma górami mieszka pisarz, któremu się udało).

Nie wiem, który gatunek debiutantów lepszy, który gorszy. Motywacje, zamiary i chęci nic w ogóle dla mnie nie znaczą – z mojego punktu widzenia, można pisać choćby i na złość sąsiadowi albo dla wzmożenia parcia na stolec. Liczy się tylko efekt. Nie prowadzę żadnej statystyki, ale zdaje mi się, że arcydzieło literackie może spłodzić osobnik umotywowany do pisania najzupełniej dowolnie. Co nie znaczy, że wszyscy startują tak samo i mają do pokonania takie same przeszkody.

Najczęściej (choćby z racji wyjazdów na konwenty) spotykam ludzi, którzy chcą pisać fantastykę dlatego, że są miłośnikami gatunku, zachwyciły ich książki tych lub innych autorów. Przerąbane. Ci faceci mają przerąbane; cóż dopiero potencjalni czytelnicy takich.

Jeśli NIE PODOBA CI SIĘ, co napisano dotąd, odczuwasz niedosyt – chwytaj, chłopie, za pióro i rób to, czego, jak mniemasz, nie zrobili inni. Jeśli podobają ci się dokonania autorów przeczytanych książek i zafascynowany pokazanym bohaterem lub światem siadasz do pisania – wstrzymaj się i pomyśl. Nie będziesz lepszym Tolkienem od Tolkiena ani lepszym Lemem niż sam Lem. W najlepszym razie będziesz wtórny, w najgorszym staniesz się zwyczajnym naśladowcą albo nieświadomym plagiatorem. Pomijam tu celowo umiejętności czysto literackie, mówię tylko o pomyśle na dzieło. Główna i największa przeszkoda, stojąca na drodze takiego debiutanta, to skłonność do odtwarzania i powielania tego, co już było. Odtwarzanie i powielanie nie jest twórcze.

No dobrze, ale czy to znaczy, że pisarzowi nie mogą podobać się książki? Owszem, mogą. Chodzi tylko o to, by nie próbował pisać ich kontynuacji lub rozszerzonych czy zmienionych wersji. Dojrzały autor, zainspirowany czyimś dziełem, potrafi zwykle zachować niezbędny dystans; wie, na czym polega magia słowa, bo sam jest czarodziejem; rozumie, dlaczego dzieło go uwiodło. Ma ponadto własny styl – to jest zbroja, której nawet trudno się pozbyć, by przywdziać cudzą; cóż dopiero narzuć jedną na drugą.

Debiutant startuje goły. Nie ma jeszcze stylu, więc przejmuje styl, cały sposób pisania ulubionego mistrza – jego pomysły, metody budowania postaci, elementy języka, bo próbuje być podobnie rubaszny lub tak samo dosadny. Nie potrafi zrobić tego wystarczająco dobrze, albowiem nie jest swoim mistrzem, więc efekty są nader pocieszne. Dla krytyka, bo nie dla czytelnika i autora.

Jaka rada? No, nauczyć się rozbebeszać książki. Odpowiedzieć sobie jasno na pytanie, co takiego siedzi w ukochanym dziele, że aż trudno bez niego wytrzymać, chciałoby się jeszcze i jeszcze. A to jest jak z piękną dziewczyną ujrzaną na ulicy: można jej pożądać, można się zakochać, ale jeśli chcesz być, bracie, samoukiem--lekarzem, to z zawodowego punktu widzenia winny cię interesować nie jej kiecki, szminki oraz kształt cycków, tylko flaki i chemiczny skład moczu. Że coś się traci, patrząc na kobietę (albo świetną książkę) w ten sposób? No cóż, nie każdy musi być lekarzem lub pisarzem. Kto powiedział, że to zawsze jest przyjemne i łatwe?

Trochę inne są przeszkody, które musi przezwyciężyć debiutant pragnący wielkiej sławy, nagród i wywiadów w błyskach fleszy. Powtórzę tutaj, że autorskich motywacji nie dzielę na lepsze i gorsze – żądza bycia znanym człowiekiem nie wydaje mi się czymś nagannym, każdemu wolno chcieć.

Kłopot polega na tym, że pisanie prozy fabularnej to pewien proces, zwykle długotrwały. Obawiam się, że minęły już czasy, gdy można było podbić świat debiutancką książką, a jeśli nawet nadal można – uczyni to raczej mądry a sędziwy dziadek, który wsadził w swą pracę całe życie, niźli dwudziestodwulatek z ambicjami.

Zwykle do wyśnionej sławy prowadzi długa droga, a tymczasem debiutant, myślący o tej sławie, każdą swoją książkę – albo i opowiadanie – pisze tak, jakby miał za to dzieło dostać Nobla. Otóż pisząc powieść, myśleć trzeba o tym, co się robi, a więc o tej powieści i naprawdę o niczym więcej. To wcale nie jest łatwe, wiem z autopsji. Bardzo źle pracuje mi się nad książką, której dalszych losów nie znam – mówiąc krótko, nienawidzę pisania „do szuflady”, lubię mieć konkretne zamówienie od wydawcy i określony termin. Jeśli tego nie ma, gotów jestem myśleć raczej o tym, do kogo pójdę z ukończonym dziełem, niż o samym dziele. I o kim mowa? – o starym repie, siedzącym w branży od lat. A pokażcie mi takiego debiutanta, który pisze na zamówienie.

Powołałem się na własny przykład, by zademonstrować, że niektóre problemy nigdy nie przemijają i przestrzec młodych adeptów pióra. Gdy piszesz powieść, myśląc o tym, jaka będzie jej okładka w znanej serii, to przestań. Dobra rada: warto sobie powiedzieć i wbić do głowy, że pochwalona i nagrodzona zostanie dwudziesta piąta z napisanych i wydanych książek, żadna wcześniejsza nie. Dlaczego dwudziesta piąta akurat? Gdy napiszesz pierwszą i popatrzysz w kalendarz, będziesz wiedział.

Jeszcze wrócę do sprawy anatomopatologii. Umiejętność rozmontowania dzieła na kawałki wydaje się niezbędna. Najpierw jest to dzieło cudze, potem własne.

Trzeba siedzieć i myśleć – będę to powtarzał do znudzenia, bo tworzenie nie jest pracą fizyczną, a umysłową. Wiem, jak wielką siłę ma słowo pisane – przeciętny odbiorca przyjmuje do wiadomości fabułę, wykreowany świat i przedstawionego bohatera, a wszystko to przypada mu do gustu albo nie. Na tym koniec. Diabeł siedzi w owym „przyjmuje do wiadomości”. A tymczasem nie istnieje żaden Szerer Kresa, nie ma go i nigdy nie było. Wiedźmin Sapkowskiego nigdy nie żył i nie chodził po żadnej ziemi, a Owen Yeates zalągł się w godnych szacunku szarych zwojach Dębskiego, jest duchem, bujdą, wymysłem. To trzeba sobie twardo uświadomić, gdy chce się zostać autorem.

Wszyscy ci faceci wydumali coś sobie i sprzedali te fantazje za pieniądze – ale mogli wydumać swoich bohaterów i światy inaczej: lepiej, gorzej lub tak samo dobrze, lecz inaczej, ZUPEŁNIE INACZEJ. Jeśli ulubiony bohater popełnia na kartach książki jakąś niegodziwość, to nie z powodu krótkiej chwili słabości, lecz dlatego, że tak zadecydował pochylony nad biurkiem pan, drapiący się pod pachą i moczący krakersa w herbacie. Czy dotarło?

Bo powiadam rzecz cholernie ważną, więc ma dotrzeć. Nie przyjmuje się do wiadomości żadnych banialuków, spłodzonych przez zawodowych wodolejów. Oni grzmocą swoje fabuły dla szmalu, dla zaspokojenia swej próżności, dla frajdy, z nudów lub z potrzeby serca, ale zawsze dla siebie, nie z jakichś altruistycznych pobudek. I jeśli ktoś pragnie dołączyć do tego zacnego grona łgarzy, to musi jasno zdać sobie sprawę, czym są dzieła literackie, które tak głęboko zapadły mu w serce. Twój ulubiony bohater nie istnieje! Nigdy nie było mu przykro i nigdy z niczego się nie cieszył, bo go nie ma. Nie został odgórnie dany autorowi, został wymyślony przez niego, żebyś miał radochę. I nie próbuj tej radochy przekształcać w fundament własnej młodej twórczości. Bujać to my – a nie nas.

No dobrze; o motywacjach autorów i niebezpieczeństwach ukrytych w samym zamiarze pisania to na razie byłoby wszystko. Teraz jeszcze rada, dobra rada dla początkujących. Namawiam do spłodzenia (choćby w celach treningowych) utworu związanego z dziedziną, którą się dobrze zna. Przykładowo: jesteś studentem prawa? Niech któryś z twoich bohaterów (niekoniecznie pierwszoplanowy) będzie adwokatem ciąganego po sądach astronauty, oskarżonego o spowodowanie katastrofy stacji orbitalnej. Albo niech doradza w procesie o czary, jeśli ma to być horror lub fantasy. Dlaczego tak? Bo to uczy pokory. Oto – jako autor – stąpasz po znanym sobie gruncie, wspiera cię wiedza wyniesiona z kilku lat studiów, a mimo to ciągle odkrywasz, że wiesz za mało, by swobodnie prowadzić fabułę. Dowiadujesz się nagle, jak samobójczy w istocie był pomysł zrobienia książki o średniowiecznym medyku-czarodzieju. Przecież nic nie wiesz o średniowiecznej medycynie – a co gorsza: nie wiesz, że nic nie wiesz, bo świadomość własnych ograniczeń wynika z pewnego minimum wiadomości (czyż nie przedstawiłem tego przejrzyście?). I właśnie próba podjęta na gruncie, na którym czujesz się mocny, pozwala zdać sobie sprawę z powyższego. Nie chcę przez to powiedzieć, że o medykach mogą pisać tylko medycy, o spawaczach spawacze, a o stręczycielach stręczyciele. Po prostu, trzeba liznąć trochę wiedzy z takiej lub innej dziedziny, a im więcej się liźnie, tym lepiej. Wykorzystasz pewno pięć lub dziesięć procent tego, czego się nauczysz, ale nie będzie ci ciasno. Każdą scenę będziesz mógł opisać tak lub owak, zresztą także wyrzucić ją i wstawić inną, nie będziesz skrępowany niewiedzą.

Proponuję, by zawsze przed pisaniem zrobić sobie krótki test. Jak to ma wyglądać? Przykładowo: pragniesz opowiedzieć o zabójcy wampirów. Pytania testowe winny brzmieć:

1. Skąd pochodzi moja wiedza o zabójcach?

2. Skąd pochodzi moja wiedza o wampirach (oraz innych takich)? Nie stawiaj sobie pytań w rodzaju „Co wiem (bądź ile wiem) o wampirach”. Każdy coś wie, zwykle sporo o wszystkim, bo każdy ma w domu telewizor. Gdy zapytasz „skąd” – będziesz musiał zaraz odpowiedzieć sobie, że z filmów fabularnych i beletrystyki. Zbłaźnisz się, lepiąc bohatera z podobnej substancji, a w najlepszym wypadku wymiędlisz coś wtórnego To jest żadna wiedza. Przeżute, przetrawione, wydalone przez kogoś wariacje na pewien temat – to jest... tego niepodobna wziąć do ust; to już nie ma żadnej wartości odżywczej. Chcesz pisać o swoim wampirze na podstawie tego, co ktoś inny wydumał na swój własny użytek, opierając się... a cholera wie, na czym? Ty musisz mieć wiedzę świeżutką, ze źródeł. Wtedy ją przetworzysz po swojemu.

Krótko: chcesz być pisarzem, twórcą? No to nie możesz bazować wyłącznie na pracy innych twórców. Umiejętności piekarza nie biorą się z jedzenia wielkiej ilości chlebów i bułek. Konstruktor płatowców nie jest nim dlatego, że często lata samolotami. A obowiązkowe lektury pisarza są nudne; to literatura faktu, popularno- lub stricte naukowa. Nie podoba się? Nie ma obowiązku zostania pisarzem.

Co na koniec daję wszystkim pod rozwagę.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Wto 20:52, 25 Paź 2005
Liw
Administrator

 
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 746
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3





i jeszcze jeden:
Fragment
Wybrałam fantastykę, chociaż interesuję się nią dopiero od niedawna — pisze do mnie Autorka o pseudonimie „A.” Z tym wiąże się moje pytanie. Otóż zetknęłam się z poglądem, że człowiek powinien doskonale znać gatunek, w którym zamierza coś tam pisać (w moim przypadku jest to fantasy). Co o tym sądzisz?


Nie jest tajemnicą, co sądzę. Odpowiadam: dzieło ma być dobre i tyle, a z czego to będzie wynikać, jest prywatną sprawą autora. Tak, istnieją pewne niewzruszone zasady, których trzeba się trzymać (wskazane jest, na przykład, by autor umiał czytać i pisać), natomiast jeśli chodzi o szerzej rozumiane warunki wstępne, które koniecznie trzeba spełnić — nic do głowy mi nie przychodzi. Że trzeba znać historię albo filozofię; że trzeba czytać książki albo książek nie czytać; że nie wolno oglądać telewizji albo wręcz przeciwnie, bardzo trzeba oglądać telewizję — otóż wszystko to są pierdoły. Jestem zupełnie pewien, że można napisać przyzwoitą powieść kryminalną, w ogóle nie mając pojęcia, kto to jest Raymond Chandler albo Agata Christie. Wyobrażam sobie fantasy w wykonaniu obywatela, któremu Rycerze Okrągłego Stołu mylą się z Tancerzami Trójkątnego Krzesła (gdy chodzi o fantasy, to sytuacja jest w ogóle bardzo szczególna; jeszcze do tego wrócę). Potrzeba poszerzenia wiedzy pojawia się dopiero wówczas, gdy... pojawia się taka potrzeba. Jeśli w powieści kryminalnej, dajmy na to, niektóre sekwencje będą miały związek z posterunkiem policji, to warto wiedzieć, co to jest policja oraz na czym polega policji posterunek, zwłaszcza w Anglii, Francji czy gdzie tam rozgrywa się akcja. Ale powieść kryminalna może rozgrywać się także na plaży naturystów, gdzie jest piasek i mnóstwo golasów; co prawda, możliwości ukrycia przy sobie narzędzia zbrodni określiłbym tam jako minimalne. Każdy widział piasek i golasa; studiowanie geografii, fizjologii i anatomii uważam za nadgorliwe, jeśli celem jest napisanie książki o golasach i cholernej plaży. Krótko mówiąc, nikt nie musi pisać o czymś, na czym się nie zna, autorowi wolno wybrać czas i miejsce akcji, i zbudować dowolnych bohaterów (oni też nie muszą wiedzieć nic o niczym — będą w tym niezmiernie podobni do lwiej części populacji). Solidna a wszechstronna wiedza rzadko wprawdzie może autorowi zaszkodzić — choć wszechstronność i solidność nie lubią chodzić w parze — ale nie jest niezbędna do napisania przyzwoitej książki. Jakkolwiek obrazoburczo to brzmi, będę upierał się przy swoim. Wszystko zależy od tego, o czym jest ta książka. Uczenie się (bądź czytanie) na wszelki wypadek wszystkiego wydaje mi się grubą przesadą.


To samo dotyczy telewizji, kina, zwiedzania muzeów i czego tam jeszcze. Uważam, że niektóre muzea warto zwiedzać, niektóre filmy i programy oglądać, ale jeśli przyjdzie do mnie facet z zapewnieniem, że niczego nie ogląda i nie zwiedza, zamierza zaś napisać arcydzieło — gotów mu jestem zaufać. Co prawda, z wielką ciekawością będę czekał na efekty, ale to już całkiem inna sprawa. Bo, powiedzmy szczerze, w sytuacji odwrotnej, to znaczy, gdy przychodzi facet i powiada, że zwiedzał muzea, telewizję oglądał i napisze teraz arcydzieło — czy inaczej nań będę popatrywał? Nie, tak samo poczekam; skąd mam wiedzieć, napisze czy nie?


Powieściopisarstwo nie należy do dziedziny nauk ścisłych. Niekoniecznie musi być prawdą, że wiedza, plus talent, plus doświadczenie równa się arcydzieło (czy ktoś z Państwa natknął się na gniot znanego, jeśli zgoła nie sławnego, autora zatytułowany Baudolino? — jeśli tak, to wie, o czym mówię).


Ale wróćmy do czytania bądź nieczytania książek. Otóż w literaturze mamy ostatnio do czynienia ze zjawiskiem zatrważającym, a mam na myśli kanibalizm. Literacki kanibalizm polega na tym, że książki żywią się innymi książkami; nie mówię, że bywają inspiracją dla autorów, mówię: żywią się. Zapanowała okropna moda na gry literackie, zabawy konwencją, porozumiewawcze puszczanie oka do czytelnika, odniesienia i odwołania. Otóż pod tym bełkotem kryje się nieznośna a pretensjonalna maniera. Nie jest to żadna zabawa z czytelnikiem, jeno wstrętny spisek na linii pisarz-krytyk. Pierwszy pokazuje drugiemu, że wszystko, ale to zupełnie wszystko, przeczytał, ale to tak przeczytał, że właściwie może pisać samymi cytatami, a mało tego — między wierszami stale się do czegoś odwołuje, coś tam komentuje, parodiuje i parafrazuje; drugi jest wdzięczny pierwszemu za możliwość popisania się podobną wiedzą, taką wiedzą, która mu pozwala owe przepyszne parafrazy, smakowite odwołania i wysublimowane gry konwencją dostrzec, rozszyfrować, nazwać i docenić — ach, jakże elitarni są obydwaj! A czytelnikowi chce się rzygać, smutno mu, ryjowato, bo zapłacił za książkę i myślał, że będzie mógł sobie poczytać, tymczasem dostał bełkotliwą łamigłówkę albo rebus; wprawdzie czytał Steinbecka, lecz to było szesnaście lat temu, a ponadto zupełnie nie przyszło mu do głowy uczyć się Steinbecka na pamięć; zresztą żadnej książki się na pamięć nie nauczył, więc teraz jest bezradny wobec gry literackiej, odwołań i zabawy konwencją.


Z fantasy gorzej, jeszcze gorzej. Tutaj dla odmiany nie zdarzyło się nic i wygląda na to, że już nigdy nic się nie zdarzy. Gatunek zaistniał, no i bardzo fajnie, ale było to jedyne wydarzenie w jego dziejach, teraz nie ma żadnych perspektyw, bo zajmuje terytorium o rozmiarach znaczka pocztowego — niczym świętej pamięci disco-polo — na którym to terytorium kłębią się tłumy utworów, istna banda (bo nie armia) klonów. Raz wymyśliwszy cudowność, nic już więcej się nie wymyśli, cała ta literatura powstała z jednej tkanki, która się nazywa „wszystko wolno”, jest więc fantasy wężem zjadającym własny ogon, wszystko tutaj nosi znamiona bądź naśladownictwa, bądź parodii czegoś. Nie mam pojęcia, po co ktoś, noszący się z zamiarem napisania książki fantasy, miałby przyswajać sobie tak zwany kanon. Chyba tylko po to, by ostentacyjnie ustawić się doń w opozycji bądź wyszydzić, ale ta zabawa trwa od wielu lat i już nie ma żadnego sensu, a zresztą proszę przypomnieć sobie, co przed chwilą napisałem o zabawach konwencją. Jeśli twórca lubi czytać fantasy — to niech czyta, po to te książki są, a pisarz, będąc pisarzem, nie przestaje być przez to czytelnikiem. Ale jaka z tych książek nauka dla pisarza? — nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ja, przyznam, bardzo słabo sobie wyobrażam autora, który napisał książkę, chociaż żadnej wcześniej nie przeczytał (pisarze Lepper i Wałęsa to wyjątki, ale oni nie piszą powieści), bo potrzeba pisania wyrasta na gruncie czytania, tak mi się wydaje. Człowiek czyta, czyta, wreszcie mówi sobie: „A co tak tylko będę czytał i czytał, może lepiej też coś napiszę?”. Uznaję, że taka właśnie jest naturalna kolej rzeczy, pisarz w ogóle powinien coś tam czytać, bo obcowanie z językiem literackim pomaga go następnie używać, ale nie wynika z tego dla mnie, że postanowiwszy „będę pisał”, postanawia się zarazem: „wpierw jednak przeczytam wszystko, ale to wszystko i wszystko!”.


Z czytania wszystkiego — choćby tylko w obrębie jednego podgatunku — rodzą się rozliczne choroby. Pierwszy objaw jest taki, że niedoszły pisarz zauważa, iż wszystko już zostało napisane, więc każda kolejna książka to w istocie wyważanie otwartych drzwi. Potem bywa różnie. Można na przykład dojść do wniosku, że cała w ogóle fantasy bazuje na legendzie Arturiańskiej, a Graal, proszę państwa, jest właściwie kobietą, czego dowodził kiedyś bardzo sprawny skądinąd polski pisarz (do dziś podejrzewam, że ów autor po prostu robił sobie jaja i zaśmiewał się w kułak — bo to bystry gość — z tych wszystkich, którzy wzięli rzecz serio i gotowi byli dalej ją roztrząsać). Tymczasem, co już mówiłem, w arsenale fantasy stoi jakaś kosa na krzyż z dzidą i wielkiej wojny z tym orężem nie będzie. Nie do wszystkich niestety dociera, jak wąziutkie jest pole manewru w fantasy; cudowności wymyślić można mało, strasznie mało, okropnie mało; już w arsenale „twardej” science fiction jest oręża jakieś tysiąc razy więcej (nie pomyliłem się, pisząc tysiąc); o literaturze niefantastycznej nawet nie wspominam (bo spraw, problemów i rzeczy istniejących realnie jest tysiące, miliony razy więcej niż tych, które tylko wydumano). Odpowiadam więc Autorce listu: słuchaj „A.”, możesz czytać albo nie czytać, zapoznawać się z kanonem albo nie, tak czy owak wszystko sprowadza się do tego, że siadając do pisania fantasy, napiszesz książkę o tym, jak coś wypaskudziło z siebie cud, względnie samo było jakimś cudem.


Natomiast co dalej to coś zrobiło i co przy tym czuło — a, to już zupełnie inna sprawa. Lecz znajomość kanonu fantasy (czy jakiegokolwiek innego) w niczym tutaj nikomu nie pomoże. Albo ma się historię do opowiedzenia — albo nie.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Śro 16:34, 11 Paź 2017
aaa4
kot
kot

 
Dołączył: 31 Sie 2016
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3





Zblizal sie wieczor.

Eryk rozlozyl notatki na stoliku obok kartoteki i zaczal przegladac fiszki zawierajace zebrana dotychczas bibliografie na temat trucizn.

Zdolal wypracowac metode, ktora oszczedzala czas i ograniczala liczbe wypraw miedzy polki. Zanotowal numery biblioteczne i lokalizacje potrzebnych mu tomow, po czym posegregowal swoje fiszki.

"The Indian Journal of Medical Research", "Toxicon", "Caribbean Quarterly"...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Poradnik pisarzy? Feliks W. Kres "Galeria złamanych pió
Forum Marzenia i Plany Strona Główna -> gggg
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin